W 1940 roku na terenie dzisiejszej dzielnicy Mikołowa, w Kamionce, pojawili się niemieccy geodeci, których zadaniem było wytyczenie przebiegu planowanej budowy kanału łaczącego Wisłę z Odrą. Podczas prac wyznaczono miejsce pod kilka baraków, w których mieli zamieszkać robotnicy (niewątpliwie przymusowi - w wyniku częstych łapanek na ulicach okupowanych miast - lub zwerbowani w inny sposób) zatrudnieni przy karczowaniu lasów na terenie przyszłego wykopu.
Jesienią 1941 roku, a więc cztery miesiące po napaści hitlerowskiej na ZSRR (22.06.1941 r.) baraki zaludniały się jeńcami wojennymi z terenów Związku Radzieckiego. To właśnie oni byli pierwszą grupą "zatrudnioną" przy budowie kanału, ich liczba wyniosiła 300 osób. Warunki bytowe w takim obozie nie były nawet przyzwoite, tylko wręcz tragiczne pod względem socjalnym, higienicznym czy - ogólnie rzecz biorąc - ludzkim. Żywienie jeńców ograniczało się do gotowania zup ze zgniłych buraków, co też miało swoje konsekwencje w decyzji o likwidacji obozu w roku 1942. O świcie wypędzano jeńców do roboty, a na drogę (często ostatnią) otrzymywali po kawałku chleba, co stanowiło rację żywnościową na cały dzień pracy. Jeńców wyprowadzano pod strażą w grupach po 20 osób. Niewątpliwie organizatorowi obozu zależało na dyskrecji, lecz z uwagi na gęstość zaludnienia na terenie dzisiejszego GOP-u nawet częściowo (również podczas okupacji) nie udało się zataić przed miejscową ludnością faktu, w jakich warunkach bytują jeńcy.
Dwie młode mieszkanki obecnej mikołowskiej dzielnicy Kamionka, Gertruda Kołodziej i Matylda Ćmiel, świadome konsekwencji, postanowiły pomóc wygłodniałym więźniom. Przed świtem na trasie przemarszu podrzucały jeńcom chleb, buraki, kartofle czy cokolwiek do jedzenia. Któregoś dnia nadzorujący kolumnę Niemiec zauważył więźnia podnoszącego z ziemi podrzuconego buraka. Jeniec został natychmiast zabity. Bez zastanowienia wszczęto śledztwo, którym kierował ówczesny mikołowski policmajster o nazwisku Handtke i Ortsgruppenleiter (również mikołowianin) nazywający się Wlotzek. Nie wiadomo, jak ujawniono nazwiska tych dwóch wielkodusznych i odważnych dziewcząt - być może zrobił to jakiś mieszkaniec pod przymusem lub pod groźbą, lecz nie ma na to dowodów. Trzeba jednak pamietać, że Mikołów to przedwojenne, prawie podgraniczne miasto (granica przebiegała m.in. w dzisiejszej okolicy obecnego "Węzła Sośnica" - skrzyżowanie dwóch autostrad A1 i A4), na jego terenie mieszkało wiele niemieckojęzycznych osób zarówno z przekonaniami nazistowskimi, jak i praktycznie obojętnych wobec hitleryzmu. Jednak aby zrozumieć tę sytuację - chociaż częściowo - należy udać się do mikołowskiej Placówki Muzealnej, gdzie jeden z kustoszów i jej pomysłodawców opowie o tym problemie. Ale to już inna historia. Te dwie odważne dziewczyny zostały aresztowane i osadzone w mikołowskim więzieniu (dziś użytkowane jako mieszkania). 12.10.1942 roku, a była to niedziela, wywleczono je z celi. Każdej zawieszono na szyi tablicę w języku niemieckim: "Wir sind volksverrater, wir haben bolschewistischen kriegsgefangenen lebensmittel verabreicht", co można przetłumaczyć jako: "Jesteśmy zdrajczyniami narodu, bolszewickim jeńcom dostarczałyśmy żywność" i poprowadzono je na mikołowski rynek. Z archiwalnego zdjęcia wynika, że przypuszczalnie marsz tych dwóch dziewcząt przebiegał m.in. dzisiejszą ulicą Krakowską. Na rynku musiały stać przez kilka godzin na krzesłach przed tłumem ciekawskich, a przede wszystkim członkiń i członków hitlerowskich organizacji, a także przymusowo spędzonych mieszkańców Mikołowa. Znieważone kobiety opluwano, obrzucano wyzwiskami, a potem ponownie osadzono w mikołowskim więzieniu. Wielu mieszkańców było pewnych, że za pomoc jeńcom zostaną one natychmiast po procesie (często pokazowym) wywiezione do KL Auschwitz, lecz stało się inaczej. Niemiecki prokurator - który najwidoczniej był człowiekiem kierującym się zasadami etyki prawniczej lub (inaczej nazywając stosowane przez niego procedury) regułą oportunizmu albo humanitaryzmu, a być może i sprytem prawniczym - błyskawicznie sporządził akt oskarżenia i tym sposobem wydostał młode kobiety z rąk gestapowców. Sąd potraktował je dość łagodnie jak na system hitlerowskiego reżimu. Dostały po trzy miesiące więzienia. Jednak na skutek wcześniejszego traktowania będąca wtedy w ciąży Gertruda Kołodziej straciła dziecko.
Po roku istnienia obozu na Kamionce okazało się, że z pierwszego transportu składającego się z 300 osób przeżyło tylko 15 żołnierzy; 285 pozostało na terenie Mikołowa na wieki. Ich ciała zakopywano w różnych miejscach, w lesie. W pierwszych miesiącach po zakończeniu wojny zdołano odkryć dwa masowe groby. Dziś w tych miejscach znajdują się obeliski z tablicami pamiątkowymi. Według relacji jednego z mieszkańców Mikołowa, na cmentarzu należącym do parafii (dziś Bazylika Mniejsza pw. św. Wojciecha 1847-61), w jego końcu, pod murem cmentarnym pochowano dziesięć ofiar obozu jenieckiego w Mikołowie-Kamionce. To także jeden ze śladów "wieczności" jeńców radzieckich na terenie Mikołowa. Przypuszcza się, że dwa groby nie są jedynymi pozostałościami po obozie jenieckim w Dolinie Jamny (nazwa od małej rzeki Jamna, dopływu rzeki Kłodnicy), która może jeszcze kryć na swym terenie niejedną tajemnicę z czasów istnienia obozu.
Do czasów obecnych nie udało się ustalić dokładnej liczby zmarłych i zamordowanych z uwagi na uzupełnianie na bieżąco stanu liczebnego. Nie mogło być inaczej, kiedy poszczególnego dnia z każdej dwudziestoosobowej grupy (początkowo było ich przypuszczalnie ok.15) wieczorem do baraków często wracała ledwie połowa, a więc jakieś 150 osób, potem coraz mniej. W 1943 roku sytuacja się zmieniła, kiedy pracami nad budową kanału kierowała tzw. Organizacja TODT (coś w rodzaju paramilitarnego przedsiębiorstwa budowlanego) i poskarżyła się, że wskutek złego odżywiania więźniów wydajność ich w pracy jest znikoma. Pozostałych przy życiu żołnierzy radzieckich wywieziono w nieznanym kierunku, zastępując ich nowymi grupami jeńców, ale tym razem z jednostek białoruskich. Miejscowej ludności w końcu pozwolono ich dożywiać. Taki stan rzeczy również nie trwał zbyt długo. Rok 1943 był początkiem niemieckich klęsk na frontach, głównie wschodnim (Kursk, Leningrad, Stalingrad). Budowy kanału zaniechano, a ponieważ front wschodni potrzebował wciąż nowych zasobów wojskowych, postanowiono zachęcić Białorusinów do wstępowania do nazistowskiej jednostki SS Bielorus. Chętnych nie było zbyt wielu, jednak ci, którzy dobrowolnie się zgłosili, niewątpliwie mieli nadzieję na choćby przedłużenie swego życia w nieco lepszych warunkach albo w ogóle na przeżycie. Tych, co się wahali lub nie zgadzali się na wstąpienie do ww. jednostki, znowu głodzono i torturowano. Zdarzały się samobójstwa i próby ucieczki z obozu, który w końcu zlikwidowano ok. 1943 roku.