W 1999 roku, w 55. rocznicę tragicznych wydarzeń związanych z masakrą dokonaną przez hitlerowskiego okupanta na żołnierzach Armii Krajowej, w murach kościoła św. Barbary w katowickim Giszowcu zamontowano pamiątkową tablicę upamiętniającą te bolesne chwile. Aby chociaż trochę rozjaśnić jej znaczenie, musimy cofnąć się wstecz i przypomnieć dramatyczną historię.
Wymordowanie całego partyzanckiego oddziału w lasach okalających Giszowiec, a także fala aresztowań ponad 600 członków Armii Krajowej zostały zapoczątkowane w roku 1943 podczas akcji mających na celu scalenie polskiego podziemia. W tym okresie o połączenie ze strukturami AK zabiegała zrzeszająca około 100 członków wywodzących się z Kochłowic, Wełnowca i Nowej Wsi Polska Organizacja Wojskowa - Wyzwolenie, na której czele stał prezes Koła Rezerwistów WP na Wełnowcu, plutonowy Gerard Kampert. Po zdobyciu zaufania wśród ścisłych władz Armii Krajowej wyłudził on na dotację niebagatelną kwotę 15 000 marek. Z chwilą kiedy miało dojść do rozliczeń, Kampert nawiązał kontakt z załęskim agentem Gestapo Wiktorem Grolikiem, którego wprowadził do prowadzonej przez siebie organizacji. W ten oto sposób, za cenę kolaboracji z okupantem, Kampert chciał niejako uzyskać ochronę na wypadek sankcji wymierzonych przeciwko niemu przez kierownictwo AK za sprzeniewierzone pieniądze. Katowicka delegatura Gestapo natychmiast wykorzystała możliwość infiltracji w szeregach AK, toteż poleciło obu agentom prowadzenie dalszych pertraktacji. Po jakimś czasie, gdy obaj zostali zaakceptowani, Gestapo natychmiast użyło całego zbrodniczego aparatu, którego wynikiem była likwidacja znajdującego się w piotrowickich lasach bunkra, w którym schronienie mieli żołnierze oddziału operacyjnego AK oraz grupa dezerterów z niemieckiego wojska. Jak nietrudno przewidzieć, cała grupa konspiratorów została wymordowana.
Drugi cios Gestapo wymierzyło 20 marca 1944 roku. W tym dniu na wychodzącego z zakonspirowanego mieszkania w Załężu komendanta Inspektoratu AK Wacława Stacherskiego ps. "Nowina" i towarzyszącego mu partyzanta o pseudonimie "Kruk" zastawiono sidła. Oślepionych i kompletnie zdezorientowanych żołnierzy natychmiast obezwładniono i aresztowano. Zaraz następnego dnia rozpoczęły się masowe aresztowania osób powiązanych ze strukturami Armii Krajowej. Wacława Stacherskiego przewieziono do mysłowickiego więzienia. Plan jednak nie został przez hitlerowców całkowicie osiągnięty, ponieważ nie udało im się ująć dowódcy oddziału operacyjnego ppor. Wacława Andryszaka ps. "Wiesio". Z tego też względu Gestapo podjęło działania mające na celu zlikwidowanie tegoż oddziału i aresztowanie jego dowódcy w możliwie jak najszybszym czasie. Realizację tych planów powierzono wymienionym wyżej agentom Grolikowi i Kampertowi. Po pewnym czasie obaj zaczęli mówić, że "Nowina" został zdemaskowany i rozpoznany jako Wacław Stacherski, co wiązało się z mającym się odbyć niebawem przewiezieniem jego osoby do oświęcimskiego obozu. Po nawiązaniu kontaktu z ppor. Andryszakiem obaj agenci przedstawili mu spreparowany odpowiednio wcześniej przez Gestapo plan odbicia więźnia. Po udzieleniu fałszywych informacji ustalono pośpiesznie, że akcja zostanie przeprowadzona 7 kwietnia wieczorem. Konspiracyjny plan przewidywał, że miejsce operacji zostanie odpowiednio wcześniej rozpoznane przez dowódcę oddziału, który miał następnie podstawionym samochodem udać się do Bielszowic, by pilotować oddział. Jak ustalono, przy mysłowickiej pętli tramwajowej na ppor. Andryszaka i towarzyszącego mu Wiktora Adamczyka mieli czekać obaj agenci. Następnie obaj konspiratorzy zostali zaprowadzeni przed mury mysłowickiego więzienia. Tam czekało już na nich dwóch cywilów w skórzanych płaszczach. Widząc ich, akowcy natychmiast otworzyli do nich ogień z broni krótkiej. W wyniku wywiązanej strzelaniny obaj partyzanci zostali śmiertelnie ranieni ostrzałem z broni maszynowej. Ranny został również Grolik. Niemiecki plan znów spalił na panewce, gdyż ppor. Andryszaka nie udało się im pojmać żywcem. Druga część planu, mającego na celu likwidację oddziału operacyjnego, niestety się powiodła. Tuż po strzelaninie pod mysłowickim więzieniem Kampert udał się cywilnym samochodem do Bielszowic. Pojechał z nim inny konfident znany w konspiracyjnych kręgach jako kapitan "Strzała". Obaj udzielili partyzantom informacji, że ich dowódca czeka na nich w Mysłowicach i by do niego dołączyć, pojadą lasem. Za kierownicą naprędce "wypożyczonej" z bielszowickiej kopalni ciężarówki zasiadł sierżant Wojska Polskiego Stanisław Jarosz ps. "Mały", pozostali uzbrojeni członkowie oddziału zajęli miejsca z tyłu na pace. Kiedy konwój leśnymi drogami dotarł do szosy murckowskiej, w okolicach Kolonii Zuzanna zjechał w prawo w giszowiecki las na drogę wiodącą w kierunku szybu "Jan". Po przejechaniu kilkudziesięciu metrów samochód prowadzony przez konfidentów zatrzymał się, zatrzymała się również partyzancka ciężarówka. W jednej chwili rozbłysły reflektory, konfidenci gwałtownie ruszyli swoim samochodem do przodu, a na ciężarówkę z obu stron posypał się grad pocisków z broni maszynowej. Zabito oślepionego reflektorami kierowcę, a następnie całkowicie zaskoczonych, siedzących pod plandeką pozostałych członków oddziału. Zmasakrowane zwłoki wrzucono do wykopanego na skraju lasu dołu.
Rok później, już po zakończeniu działań wojennych, mieszkańcy Kolonii Zuzanna postawili w tym miejscu dwa krzyże i zapalili znicze. Po jakimś czasie zabudowania kolonii wyburzono, a w miejscu dawnej drogi powstała trasa szybkiego ruchu. Znikły krzyże, powoli pamięć o pomordowanych partyzantach zaczęła ulegać zatarciu. Pamięć o nich i tych dramatycznych zajściach ma przywrócić tablica, która została wmurowana w ścianę kościoła św. Barbary.